Przejdź do głównej zawartości

Moja historia z zaburzeniami odżywiania

Moje pierwsze epizody z odchudzaniem zaczęły się już jakoś w wieku 13/14 lat. Pamiętam, że podczas mycia się widząc swoje uda miałam w głowie dwa słowa: "Ocean Atlantycki". Naprawdę, nic innego nie przychodziło mi do głowy. Odkąd pamiętam uda były moim największym kompleksem. Brzuch też bardzo mi nie odpowiadał, często był wzdęty, ale nigdy nie zwracałam  na niego większej uwagi bo zawsze był po prostu schowany pod koszulką. Natomiast uda, alleluja. Największa zmora i mój pierwszy wróg jaki dostrzegłam w swoim ciele (pomijając liczne pieprzyki, które obecnie nie zawracają mi głowy).
Pamiętam, jak kilka razy podchodziłam do odchudzania. Zawsze, dosłownie zawsze było tak, że gdy naprawdę się uparłam, że nie będę jadła słodyczy, jakimś magicznym trafem zjawiały się w domu. Serio. W chwilach gdy miałam chęć na batona czy ciastka i wmawiałam sobie, że jestem na diecie aby magicznie przyciągać ciastka niestety to nie działało. Myślę, że wszechświat już wtedy wysyłał mi jakieś sygnały, że nie powinnam iść tą drogą.


Początki
Mój pierwszy poważny raz z odchudzaniem zaczął się w wieku 15 lat (teraz mam 17). Wtedy byłam naprawdę zachwycona tym pomysłem. "Całe życie narzekałaś na siebie, a w życiu nie wpadłaś na to, żeby schudnąć" - powtarzałam sobie w głowie z niedowierzaniem. Był to przełom listopada/grudnia. Pierwsze zdjęcie mojej figury, które zrobiłam w celu porównywania się wyglądało tak:


Był to dopiero początek mojej drogi ze zmianą sylwetki. Jak widać wyglądałam raczej normalnie. Ćwiczyłam wtedy 5 razy w tygodniu przez około 3 tygodnie i jak sami widzicie miałam lekkie zarysy mięśni na brzuchu. Rozjaśniłam drugie zdjęcie, bo pierwsze jest chyba trochę zbyt ciemne.

Jeśli chodzi o dietę kojarzę, że starałam się bardzo unikać podjadania i przekąsek, a jak już jeść - to jak najmniej. Ale żeby nie było - nie głodziłam się wtedy. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że od dziecka byłam bardzo szczupła. Jadłam rzadko ponieważ mój dziecięcy umysł zajmowały zabawy z moim bratem na świeżym powietrzu. Później mój stosunek do jedzenie się nie zmienił, jadłam wszystko to, na co miałam ochotę (gdy tylko przypomniałam sobie, że wypadałoby coś zjeść).

Pamiętam, że przed jakimkolwiek odchudzaniem, jedząc bez żadnych wytycznych, nie stroniąc od słodyczy ważyłam 55 kg przy wzroście 164, słowem - moja waga była w zupełnej normie, ale wiadomo, że waga a wygląd ciała to dwie zupełnie inne kwestie. Jako cel ustaliłam sobie wagę 49 kilogramów. Brzmiała moim zdaniu szczupło - bo czwórka z przodu i dość zdrowo - bo 49 kilogramów to prawie 50.

Wspaniały pomysł
Po dość spokojnym okresie lekkiego ograniczenia jedzenia i sporadycznego ważenie się wpadłam na (fantastyczny moim zdaniem) pomysł założenia swojego rodzaju dzienniczka, w którym notowałabym to co zjadłam danego dnia. W ten sposób czułam, że mam kontrolę nad tym co robię. Moim dziennikiem był notatnik w telefonie. Miałam tam rozpisane 4 posiłki (śniadanie, II śniadanie, obiad, kolacja) i elegancko po dwukropku wymieniałam na bieżąco wszystko co zjadłam.
Wyglądało to mniej więcej tak:

Śniadanie: płatki owsiane z mlekiem i rodzynkami 

Porcja była raczej normalna, ot zwykłe śniadanie.

II Śniadanie: chleb pełnoziarnisty, serek Almette, sałata

I tu moi kochani hit - bo przez cały rok nosiłam do szkoły kanapkę z tymi samymi składnikami. Była dość zdrowa i bardzo mi smakowała, więc nie widziałam powodu by kombinować.

Obiad: pełnoziarnisty makaron z sosem spaghetti

Jeśli chodzi o obiad jadłam zazwyczaj to, co przyrządziła mama. Chociaż muszę przyznać, że często było tak, że mama zrobiła coś co uznałam za mało dietetyczne i sama sobie gotowałam (jak łatwo się domyślić mama nie była zachwycona i robiła mi z tego powodu ogromne awantury).

Kolacja: trzy naleśniki z dżemem wiśniowym i jogurtem naturalnym

Tutaj sama widzę, że miałam naprawdę silną wolę, ponieważ przed "dietowaniem" (że tak to ujmę) jadłam zazwyczaj 5/6 naleśników a zejście do trzech było dość drastyczne cięciem.

I tak sobie żyłam odchudzając się, czekając na efekty. W międzyczasie pobrałam chyba wszystkie możliwe apki z ćwiczeniami na nogi, tyłek i brzuch. Zazwyczaj wieczorem robiłam po jednym treningu z trzech apek, a rano gdy tylko otworzyłam oczy biegłam do lustra sprawdzać, czy efekty już są. Niestety, jak łatwo się domyślić efektów nie widziałam. I to nie dlatego, że ich nie było tylko dlatego, że codziennie ich szukając nie widziałam żadnej różnicy, tylko kolejne rzeczy "do poprawki".

Zdjęcie z 8 marca 

Jak widać mój brzuch był "wyrobiony" ale znienawidzone uda dalej były moim zdaniem za grube.

Warto dodać, że z aplikacji z ćwiczeniami przerzuciłam się na filmiki. Starałam się wybierać tyle filmików, aby trening trwał około godziny. Czułam się coraz słabsza i często miałam zawroty głowy. Dodatkowo na moich plecach pojawiały się sińce:

Ten ciemniejszy pasek to sine pręgi kręgosłupa. Ponadto już tutaj widać jak nienaturalnie wyglądały moje kolana.

Sylwetka w moim odczuciu stała w miejscu, więc kontynuowałam swoją przygodę z odchudzaniem.

Po jakimś czasie stałam się nieco bardziej "surowa" względem siebie, jeśli chodzi o jedzenie i mój dziennik wyglądał mniej więcej tak:

Śniadanie: 4 łyżki płatków owsianych ze szklanką mleka i 1 łyżką rodzynek

II Śniadanie: dwie kromki chleba pełnoziarnistego, dwie łyżeczki serka Almette, garść sałaty

Obiad: 48 klusków z sosem spaghetti (z proszku)

Kolacja: dwa naleśniki z dwoma łyżkami dżemu wiśniowego i dwoma łyżkami jogurtu naturalnego

Naturalnie, czasami na obiad czy tam kolację zjadłam coś innego np. pierogi czy co tam dobrego mama zrobiła (oczywiście jak najmniej, ale tyle, żeby chociaż trochę zaspokoić głód). Ale mam nadzieję, że widzicie różnice:

Z określenia CO jadłam, zaczęłam dokładnie spisywać ILE jadłam.

Rano niezmiennie odbywałam wycieczkę do lustra, a wieczorkiem czy tam po południu ćwiczyłam. Waga spadała a ja kontynuowałam swoją przygodę. Ludzie z mojego otoczenia zaczęli zauważać moją zmianę. Moja mama co kilka godzin wołała mnie prosząc, abym coś zjadła. Ja oczywiście odmawiałam, albo jadłam coś, co nie miało zbyt wielu kalorii. Widząc moje sińce pod oczami i bladą skórę martwiła się, ale ja miałam przecież wszystko pod kontrolą. Jeszcze tylko trochę i już nie będę musiała się odchudzać - powtarzałam sobie naiwnie.

Przełomowy moment
A przynajmniej tak bym go nazwała. Pewnego dnia mój tata ważył się na elektronicznej wadze. Ja tylko to widząc od razu oznajmiłam mu, że jest zepsuta i żeby skorzystał z tej drugiej. On stwierdził, że owszem była zepsuta ale włożył nowe baterie i działa. Wcześniej korzystałam z tradycyjnej wagi łazienkowej z taką strzałeczką, która niekoniecznie dokładnie pokazywała obecną masę ciała ponieważ była trochę stara (i jak się okazało - źle pokazywała wagę, z czego nie zdawałam sobie sprawy). Zaraz po zwolnieniu wagi przez tatę wskoczyłam na nią i ujrzałam szokujący wynik 48 kilogramów. Moja stara waga zawsze pokazywała mi, że ważę 51/52 kilogramy, co oczywiście uznawałam za zbyt duży wynik i przez to coraz bardziej ograniczałam jedzenie chcąc zobaczyć w końcu te magiczne "49". Gdy tylko zeszłam z wagi miałam ogromnego banana na ustach. Mojego szczęścia nie dało się opisać słowami.

Moją docelową wagą było 49 kilogramów, więc teraz, gdy ważyłam nawet mniej niż chciałam na początku przestałam się odchudzać? Oczywiście, że nie. Muszę przyznać, że nie przeszło mi to nawet przez myśl. Zanim okazało się, że ważę 48 kilogramów dalej czułam się gruba. Poznanie rzeczywistej wagi sprawiło, że zechciałam więcej.

Liczenie kalorii
Pamiętam, że były to w moje urodziny. Dzienniczek wydał mi się wtedy zbyt mało precyzyjną opcją. Poczytałam o jakichś aplikacjach do liczenia kalorii i chwilę później jedną z nich pobrałam. Jeśli chodzi o cel - nie musiałam się nawet zastanawiać. Redukcja, zrzucenie zbędnych kilogramów. Jako cel ustawiłam sobie wtedy 1700 kalorii. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że jedzenie 1300 kcal dziennie (czyli tyle, ile mniej więcej jadłam za czasów dzienniczka) nie przyniesie mojemu organizmowi nic dobrego. Licząc kalorie spożywałam zazwyczaj około 1600 kalorii (uznałam, że 1700 brzmi jednak trochę "za dużo) i dalej chudłam. Moim problemem nie było to, że się głodziłam, bo nie jadłam bardzo mało kalorii. Prawdziwą zmorą było to, że zawsze moim zdaniem ważyłam za dużo. Zawsze byłam za gruba i zawsze mogłam coś w sobie poprawić.


Zdjęcie z 27 maja
 Jak widać moje uda nie były już takie krągłe a mój brzuch zdecydowanie nie wystawał, mięśnie jako-takie były, ale znacznie słabsze niż te np. z marca (chudnięcie niestety nie pomagało mi ich utrzymać). Zbliżały się wakacje a ja zawsze marzyłam, by z pełnym zadowoleniem ze swojego ciała zaprezentować się na plaży. Dodatkowo lato sprzyja dość skąpym spodenkom, a ja przecież miałam tyyyle wagi do zrzucenia, że nie mogłam się wtedy poddać. Pamiętam dokładnie, jak w upalne dni ćwiczyłam a pot dosłownie lał się ze mnie strumieniami. Teraz pewnie zaczekałabym do wieczora albo sobie odpuściła ale wtedy to było nie do pomyślenia.

Zdjęcia z 7 czerwca.
 Jak widać moje uda można było wtedy na spokojnie określić jako szczupłe, ale ja dalej miałam w głowie dwa słowa.

Na poniższych zdjęciach możecie zauważyć jak bardzo nienaturalnie wyglądały moje kostki i kolana. Ja czułam się dumna z tego co osiągnęłam, ale nie zamierzałam się zatrzymać.

Wakacje

No i nadeszły w końcu wyczekiwane przeze mnie wakacje. Po nich miałam udać się do szkoły średniej, zacząć wszystko od nowa. Naiwnie wierzyłam, że wraz z utratą kilogramów zyskam "fajność" i miano najładniejszej w klasie. Miałam dodatkową motywację do trzymania deficytu kalorycznego i liczenia kalorii co do jednej. Podczas treningów miałam w głowie wyłącznie wizję siebie jako nowej osoby w nowej szkole.

Zdjęcia z 1 sierpnia

Pamiętam, że na wakacjach osiągnęłam najniższą wagę w życiu - 45 kilogramów. Leżąc czułam wszystkie kości a zawroty głowy mnie nie opuszczały. Zaczęłam rozumieć, że stan do którego się doprowadziłam nie jest zdrowy ani dla ciała ani dla mojego umysłu.

Potrzebuje pomocy

Coraz częściej patrząc w lustro dziwnie się czułam. Raz, jedyny raz przeszła mi przez głowę szokująca myśl - "Już nie muszę się odchudzać". Chwyciłam się tej myśli niczym tonący brzytwy i małymi kroczkami starałam się wyplątać ze świata kalorii, restrykcji i idealnych sylwetek. Pamiętam, jak nieraz z płaczem uświadamiałam sobie, że chcę już przestać, ale strach przed przytyciem był tak wielki, że płakałam  z bezsilności. Starałam sama siebie przekonywać, że nie będzie tak źle, i że mogłabym wtedy zjeść tyle rzeczy, których surowo sobie odmawiałam, Szkoła zabrała mi też motywację do jakichkolwiek ćwiczeń, nie miałam na nie czasu, ani siły. Byłam wyczerpana psychicznie i fizycznie. Musiałam przestać.

Ostatnie zdjęcie jakie wykonałam. 26 września.

Mogę znowu jeść!

Pewnego dnia wieczorem po prostu odinstalowałam aplikację do liczenia kalorii. Pamiętam, że rano w kuchni przygotowując śniadanie nerwowo jej szukałam zapominając, że nie będzie mi już potrzebna. Czułam się totalnie skołowana. Jak to? Mam po prostu jeść to co chcę? Miałam wrażenie, że jestem małym dzieckiem nie wiedzącym nic o życiu. Powoli przyzwyczajałam się do jedzenie tego, na co mam ochotę. Mama też była zadowolona widząc, że jem coś innego niż jakieś nędzne fit kanapki czy kilka klusek z sosem. Czułam, że znowu żyje.

Twarde zderzenie z ziemią

Jak łatwo się domyślić, mój powrót do jedzenia kalorycznych aczkolwiek smacznych rzeczy bardzo odbił się na mojej sylwetce. Przytyłam. Bardzo. Przed jakimkolwiek odchudzaniem się ważyłam 55 kilogramów. Po odchudzaniu 60. Gdyby taka waga pokazałabym mi się kilka miesięcy temu nie mam pojęcia co bym zrobiła. Nawet ważąc 48 kilogramów miałam wrażenie, że to za dużo, a co mówić o 60...

Pierwsze zdjęcie jest z 12 stycznia. Drugie sprzed kilku dni.

Nie ma co ukrywać, że nie wyglądam, ani nie ważę tyle co kiedyś. Teraz jednak nauczyłam się lubić siebie. A pomyśleć, że gdybym nauczyła kochać się siebie wcześniej, nie musiałabym przez tyle miesięcy przejmować się swoim wyglądem ograniczać jedzenie. Od stycznia wzięłam się trochę za siebie. Jestem na lekkiej diecie ale na pewno nie wrócę do tego, co kiedyś. Co więcej, polubiłam swoje uda i uważam je za swój największy atut. Jeśli chodzi o kwestie wagi - dalej jestem na nią wrażliwa. Nienawidzę gdy ktokolwiek komentuje w jakikolwiek sposób moją, albo czyjąś wagę. Uważam, że nasz wygląd to totalnie nasz sprawa. Cieszę się, że nie męczyłam się z zaburzeniami odchudzania tyle co niektóre dziewczyny (którym z tego miejsca chciałabym wysłać dużo miłości, jesteście wspaniałe!) 

Na koniec jedna prośba.
Kochajcie siebie

Sara

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jak nie zmarnować wakacji?

Muszę przyznać, że jeszcze w czerwcu myślałam nad tym, jak odpowiednio spędzić te dwa miesiące. Szczerze mówiąc ostatnie wakacje po prostu zmarnowałam, a wraz z wizją nadejścia nowych postanowiłam sobie, że podczas tegorocznych nie stracę ani chwili na robienie rzeczy bez sensu. W tym wpisie dam Ci kilka porad, dzięki którym chociaż trochę spożytkujesz ten czas. 1. Zadbaj o siebie! Wakacje to taki czas, gdy (teoretycznie) cały dzień jesteśmy 'wolne'. W praktyce i tak pozostają nam jakieś obowiązki, jednakże te 7 czy 8 godzin, które spędziłybyśmy w szkole pozostają do naszej dyspozycji, dlatego warto w tym pędzie oglądania seriali i spania do 12 (kto co lubi) znaleźć czas, by zainwestować w siebie, swój wygląd. Nie mówię tu o chodzeniu w piekących maseczkach czy torturowaniu się jakimiś dziwnymi mazidłami, ale o zadbaniu o takie detale jak: Paznokcie - podczas roku szkolnego nie mamy okazji, aby szaleć z paznokciami, więc warto wykorzystać ten wolny czas aby to zmienić